Wszystkie reportaże

1 marca 2023

Drzewo marzeń daje plon  

reportaże

Nie zawracają kijem Świdra. Nie zatrzymują młodzieży na siłę w małym miasteczku. Ale robią wszystko, aby zawsze chciała tu wrócić. Choćby na emeryturę, bo w Stoczku Łukowskim udowadniają, że można być seniorem i na starość nie narzekać. 

– Przed genami nie uciekniesz – zaczyna naszą rozmowę Łukasz Szczepańczyk, kiedy spotykamy się pod koniec marca w Zespole Szkół w Stoczku Łukowskim na Lubelszczyźnie. – Pochodzę z rodziny nauczycielskiej. Mama jest nauczycielką, siostra też, a ja całe życie robiłem wszystko, żeby z daleka omijać ten zawód. Nawet studia wybrałem inne, a kiedy na nich był kurs pedagogiczny, to celowo go nie ukończyłem. Wszystko, żeby mnie nie kusiło. I proszę: nie jestem nauczycielem, ale spotykamy się w szkole– śmieje się opowiadając swój długi jak na swój wiek (40 lat) życiorys. 

Mówiąc „tu” ma na myśli Stoczek Łukowski. To niewielkie, niespełna trzytysięczne miasteczko na pograniczu województwa mazowieckiego i lubelskiego. Pobliska trasa S-17 sprawia, że wielu jego mieszkańców pracuje w oddalonej o godzinę drogi Warszawie, ale żyje na miejscu. Inni mieszkają w stolicy, ale w Stoczku i tak bywają kilka razy w tygodniu. Tak jest z Łukaszem Szczepańczykiem, który choć utrzymuje się z pracy w warszawskim banku i szkoleń, to jedną nogą zakotwiczył w rodzinnym mieście. Tu od kilkunastu lat działa społecznie, a od blisko dekady jest liderem Pracowni Orange. 

Zanim jednak do tego doszło wpadł w typowe dla nastolatków z małych miast koleiny. Wyjechał do szkoły średniej w Siedlcach. Potem studiował prawo i stosunki międzynarodowe w Lublinie. Teraz, jak mówi z zawodu jest bankowcem. Zajmuje się kredytami. Do tego prowadzi warsztaty i szkolenia z kompetencji cyfrowych. Seniorów uczy posługiwać się komputerem i telefonem. Niektórych naucza kompletnie od zera. Ćwiczy z nimi ruszanie myszką, klikanie w okienka, podpowiada, co zrobić, jak kończy się stół. Bardziej zaawansowanym pomaga okiełznać media społecznościowe, e-maile, a nawet chmury online. 

Poza tym działa społecznie: planuje, pisze wnioski, organizuje, zachęca. Tej aktywności nauczyła go ciotka, która dawniej była – a jakże – dyrektorką szkoły, ale też jedną z założycielek Towarzystwa Przyjaciół Stoczka, które skupiało się a propagowaniu lokalnej historii i wiedzy o Stoczku. 

– Ale w taki dżentelmeński sposób. Organizowali zjazdy regionalistów i konferencje naukowe i tak promowali Stoczek – mówi Łukasz Szczepańczyk, który sam zaczął działać po tym, jak w 2008 roku wrócił ze Szwajcarii, gdzie na 3 lata wyjechał po studiach. Tam żył i pracował w niewielkiej miejscowości Ballens między Lozanną a Genewą przy granicy z Francją. Mieszka tam kilkaset osób, a niemal co weekend coś się w nim działo. To mu zaimponowało. 

– Chciałem tego samego w Stoczku. Aby mieszkańcy byli zaangażowani i się organizowali. Niby działało u nas dużo stowarzyszeń, było trochę inicjatyw, ale nadal nie wiele się działo. Nie było co robić. Wtedy zacząłem działać, aby przybliżyć Stoczek do Ballens – wspomina. 

Wrócił i dostał staż w urzędzie, który po roku zamienił się w etat. Tu niby mógł działać, organizować, ale brakowało mu swobody. Czuł, że ogranicza go sztywna struktura. Chciał inicjować, ale ciągle wyczuwał bariery. Po kilku latach odszedł, choć wielu dziwiło się, że rzuca – jak mówi – lukratywną posadę w urzędzie. 

Drzewo marzeń

Zawodową pracę znalazł w Warszawie. Dla działań lokalnych wraz ze znajomym Pawłem Kowalewskim powołał Stowarzyszenie Inkubator Kreatywności Społecznej. Problemem było jednak to, że nie mieli swojego miejsca. Przestrzeni, gdzie mogliby się spotykać, planować działać. Robiąc kolejne warsztaty dla szkolnej młodzieży dostali propozycję zagospodarowania nieużytkowanego lokalu przy miejscowym Zespole Szkół. Wtedy też usłyszał, że trwa nabór na Pracownię Orange, a zwycięstwo oznaczałoby, że środki na jego remont i wyposażenie m.in. w komputery, telewizor czy konsolę do gier. 

– To był łut szczęścia. Informację zobaczyliśmy w piątek, nabór kończył się w poniedziałek rano. Pisaliśmy wniosek cały weekend aż zobaczyliśmy, że trzeba dołączyć do niego zgodę na użytkowanie lokalu. Taką mogło wydać starostwo, które w niedzielę jest zamknięte. Byliśmy załamani, ale w poniedziałek okazało się, że przedłużono nabór do końca dnia. To, co się działo, aby dokończyć wniosek i załatwić zgodę starostwa określę jednym słowem: wariactwo. Ale ostatecznie udało się. Wniosek złożony – opowiada pełen emocji Łukasz, choć od tego momentu minęło już osiem lat. 

Co wpisali we wniosku? Ich pomysł był prosty. Stworzyć ofertę dla dwóch grup: młodzieży i seniorów. I to taką ofertę, która będzie odpowiedzią na ich potrzeby. 

– Nie chcieliśmy robić swoich pomysłów, tylko pomysły innych – mówi Łukasz i dodaje, że aby je zebrać stworzyli drzewo marzeń. – Wykorzystaliśmy do tego drzewo, które rosło przed naszym budynkiem. Owieliśmy je taką siatką, w którą każdy mógł wpinać karteczki z tym, co chciałby tu robić. I to zadziałało. Odzew był ogromny. Młode mamy chciały zajęcia dla dzieci, seniorzy gimnastykę, ktoś warsztaty robienia na drutach, a nastolatkowie turniej w gry. Zyskaliśmy bazę pomysłów – opowiada. 

Aby mieć gdzie je realizować trzeba było „tylko” wygrać głosownie. To jednak w niewielkim Stoczku Łukowskim nie przyszło łatwe. Jak bowiem konkurować choćby z liczącym siedemnaście tysięcy mieszkańców Międzyrzecem Podlaskim. Chcąc wygrać musieli zmobilizować nie tylko znajomych, ale i całą społeczność. 

– Stworzyliśmy sztab ludzi zachęcających do głosowania na Stoczek. Głosowali wszyscy od znajomych, przez uczniów, nauczycieli, urzędników. Do codziennego głosowania włączyli się chyba wszyscy mieszkańcy. Prawdziwe pospolite ruszenie. To zadziałało. Euforia była niesamowita – opowiada. 

Na jej fali, dzięki pomocy wolontariuszy odnotowali pomieszczenie, gdzie miała znaleźć się Pracownia Orange. Jedni sprzątali, drudzy malowali, jeszcze inni grabili teren przed budynkiem. A potem było uroczyste otwarcie, przecięcie wstęgi. Byli lokalni dygnitarze, a nawet proboszcz. – Wszyscy święci – śmieje się Łukasz i mówi z dumą: – To był moment naszej chwały. Wszyscy o nas mówili i pisali. Ale potem trzeba było działać. 

Ważna lekcja

Najwięcej działań jest skierowanych do młodzieży. Z jednej strony trzeba nauczyć ją kompetencji społecznych a z drugiej przystosować do wypłynięcia na szerokie wody. W końcu większość młodych wyjeżdża do większych miast. 

– Staramy się przełamywać w nich strach, budować kompetencje społeczne, pokazywać możliwości. Świat wielu z nich przez pierwsze kilkanaście lat życia zamyka się w promieniu kilkuset metrów, może kilometra. Uczą się w podstawówce, potem trafiają do szkoły średniej 100 metrów dalej. Otaczają się tą samą rzeczywistością i ludźmi, ale kiedy trzeba wyjść poza nie, to jest problem – mówi Łukasz i wspomina, jak w czasie warsztatów młodzież miała zadzwonić do kina i zarezerwować bilet. – Nie potrafili. Rozłączali się. Nie wiedzieli, co i jak powiedzieć. Tak samo na wyjazdach. Byliśmy w Warszawie, nie wiedzieli jak skasować bilet w autobusie. Albo jak zachować się na basenie. To proste rzeczy, ale przełamujące bariery, pozwalające wyzbyć się wstydu, poczucia, że jest się gorszym. Ale też uczące pracy zespołowej, bo niektóre rzeczy można zrobić tylko w grupie – dodaje. 

Tego, jak kluczowa jest praca zespołowa Łukasz nauczył się w czasie wizyty w Stanach Zjednoczonych. Odwiedził tam szkołę, a przed nią kilku chłopców budowało szopkę z drewna. Zaczepił ich i zapytał, co robią. Okazało się, że uczyli się, jak zaplanować i zbudować budynek mając tylko 1 młotek, trochę wkrętów, 1 wiertarkę, linijkę i drewno. – Musieli podzielić się rolami, zaplanować a potem współpracować. Wtedy zamarzyło mi się, żeby to przenieść do nas. Lokalnie uczyć pracować w zespole.

Jedną z takich lekcji było wspólne stworzenie musicalu. Młodzież opracowała sceny taneczne, stworzyła choreografię, a następnie przygotowała występ, którego finał odbywał się w Warszawie. – Pomagała nam Karolina Walecka, tancerka, która zajęła 3. miejsce w programie You Can Dance. Kiedy po występie zapytano mnie, kto przygotował choreografię, bez namysłu odpowiedziałem, że ta znana tancerka z telewizji. A wtedy zza moich pleców ktoś dorzucił „I my, proszę pana”. Zrobiło mi się głupio, bo przecież miał rację. Najpierw powinienem chwalić młodzież. To była też lekcja dla mnie, żeby doceniać jej wysiłek, to była głównie ich zasługa. Wtedy mnie to zabolało, czułem, że zawaliłem, ale dziś jestem im wdzięczny – opowiada wzruszony Łukasz.

To wydarzenie nauczyło go także tego, aby na warsztatach umacniać zakorzenienie w Stoczku, poczcie dumy z miejsca, gdzie się urodziło, ale też budować dumę ze swoich osiągnięć. – Dobrze, aby młodzież wiedziała, jaka jest historia ich miasta, ale też żeby miała z czym iść dalej. Duża siłą Stoczkowian jest olbrzymie poczucie identyfikacji. Ludzie są związani. Nawet jak od lat mieszkają w Warszawie, to nadal mówią: jestem ze Stoczka. Nie wstydzą się pochodzenia, bo wyjeżdżają przygotowani na to, co ich czeka na zewnątrz. Naszym celem nie jest zatrzymaniem młodzieży w Stoczku, ale to, żeby zawsze chciała tu wrócić – dodaje. 

A musical to tylko jeden z przykładów. Młodzież tworzyła też kabaret, gry terenowe z historią w tle czy lokalny dziennikarski portal i telewizję. W Pracowni uczą się też gry na muzycznych instrumentach czy obcują z nowymi technologiami szkoląc się z podstaw programowania i robotyki.  – Są możliwości, tylko trzeba chcieć. Pokazujemy im, że są różne możliwości a do każdej zachęcamy przez użyteczność, do czego im się to może przydać. Uczymy inaczej niż w szkole. Nie dla suchej wiedzy, ale praktyki – dodaje Łukasz. 

Nie narzekać

Z drugiej strony są aktywni seniorzy, których w Stoczku nie brakuje. Poza Pracownią działają tu dwa niezależne od siebie kluby seniora, więc oferta i dla nich jest bogata.  

– Udowadniamy, że można być seniorem i nie narzekać na starość – mówi Łukasz. 

– Czy tak się da? – powtarza z uśmiechem moje pytanie i pewnie odpowiada: 

– Oczywiście, że się da! Ale u nas, w Stoczku! Samemu widząc, jak u nas można ciągle żyć życiem tygrysa, ile jest zajęć, aktywności, chciałbym być już na emeryturze – śmieje się i wspomina grę terenową, w jakiej kiedyś uczestniczył na wyjeździe seniorów do stolicy. Jego zadaniem było nawigowanie uczestników. 

– Mówiłem „proszę pani, tu w lewo, proszę pana tu w prawo”. Nie zapomnę, jak powiedziałem tak, do jednej pani Heleny, która miała może 75 lat, a ona odwróciła się i mówi „Nie pani Heleno, tylko Helena k*źwa! Nie ma czasu na panowanie”. Uświadomiłem sobie, że starsi ludzie, to nie jest jakaś inna społeczność, obca cywilizacja. To ludzie tacy jak my, pełni pomysłów, życia, energii. To my patrzymy na nich przez stereotypy. Klasyfikujemy, jako starych, niedołężnych i w ten sposób  marnujemy ich potencjał i doświadczenie. Powinniśmy tworzyć przestrzeń, gdzie mogliby się z nami dzielić energią, wiedzą i pomysłami dzielić. Dopóki będziemy to pożytkować, to będą zdrowsi i w lepszej formie, a i my jako społeczność na tym zyskamy – dodaje. 

Armata dla Stoczka 

Wszystkie te działania miały też jeszcze jeden cel: budować i umacniać lokalną społeczność. Kiedy pytam o przykłady takich aktywności, Łukasz poprawia koszulę i z dumą odpowiada, że jedną z ważniejszych akcji była „Armata dla Stoczka”. Wyjaśnia, że trudno ją zrozumieć bez historycznego wprowadzenia. W skrócie wygląda tak. 

Stoczek Łukowski słynie z Bitwy pod Stoczkiem, która rozegrała się 14 lutego 1831 roku. Powstańcy listopadowi pod dowództwem Józefa Dwernickiego rozgromili 2 pułki rosyjskiej dywizji strzelców konnych. Było to pierwsze zwycięstwo w Powstaniu Listopadowym. Kluczową rolę w tym starciu rozegrała artyleria, dlatego zarówno generał Dwernicki, jak i armaty wpisały się na stałe w historię Stoczka. Sam Dwernicki ma w mieście dwa pomniki, ale brakowało upamiętnienia armat. 

– Pisano o nich piosenki np. „Armaty pod Stoczkiem zdobywała wiara…”, które dziś śpiewane są na każdej lokalnej imprezie czy weselu , ale brakowało materialnego ich uczczenia – mówi Łukasz. 

Wraz z zaangażowaną grupą mieszkańców postanowił odtworzyć wierną replikę armaty, która brała udział w tamtych wydarzeniach. Zorganizowali zbiórkę a w 185. rocznicę bitwy uroczyście wprowadzili armatę do miasta i ustawili na skwerze miejskim, tuż obok pomnika popiersia generała Dwernickiego. Całość odbyła się w strojach z epoki, orkiestra dęta zadbała o oprawę muzyczną, a uczniowie wystawili spektakl słowno-muzyczny. Uroczystość zwieńczyło huczne strzelanie z armaty. 

– Ta armata ma półtora metra długości. Wchodzi tam kilogram prochu. Jest z czego strzelać a huk jest że hej! Na Youtubie jest nagranie, ale film tego nie odda, to trzeba przyjechać, zobaczyć. Robi wrażenie. Jak ktoś nie ma pomysłu na Walentynki, to zapraszamy do nas. W końcu ten dzień różnie ludzie świętują. Jedni minutą ciszy, a inni wystrzałem z armaty – śmieje się, ale z dumą dodaje, że strzelanie w rocznicę bitwy stało się nową tradycją Stoczka. – Jak zapytasz kogoś spoza Stoczka co jest 14 lutego, to powie: Walentynki. Ale jak zapytasz Stoczkowiaka, to odpowie: rocznica bitwy i strzelanie z armaty. To kultywowanie historii, tradycji, ale i tworzenie wspólnoty, poczucia u mieszkańców dumy z miejsca, z którego pochodzą, nawet jeśli z niego wyjechali – dodaje. 

Ci co wyjechali pamiętają, a kiedy wracają, odwiedzają Pracownię Orange. Ktoś pracuje jako logopeda, ktoś inny w fundacji, jeszcze inny jest znanym marketingowcem. 

– Nie kształtujemy ich życia, ale próbujemy pokazać, że są różne drogi i możliwości. Aby uwierzyli, że mogą działać – mówi Łukasz i dodaje, że niedawno rozmawiał z chłopakiem, który wyjechał, a dziś robi karierę i pracuje w różnych miejscach na całym świecie. – Powiedział mi „u was zauważyłem, że potrafię coś więcej niż nauka”. I dokładnie o to chodzi. Mamy być przestrzenią do działania, spotkań, rozmowy, inspiracji – dodaje. 

A co Łukaszowi daje Pracowania? – Dumę – odpowiada bez chwili zawahania. – Dumą i satysfakcję, że jest lepiej. Za czasów mojej młodości można było co najwyżej spotkać się na stadionie. Owszem to prowokowało aktywność, zamiłowanie do sportu, ale nie można było rozwinąć innych umiejętności. Teraz taka przestrzeń jest – mówi i w swoim stylu żartobliwie dodaje, że przygotowuje też „grunt pod własną starość”. – Przyjemnie jest starzeć się w Stoczku. Okolice są malownicze. Nieopodal są zalesione wzgórza, a w mieście jest sosnowy las Chojniak i przepływa przez nie rzeka Świder. Przed wojną Stoczek i jego okolice nazywano Szwajcarią Podlaską. Może kiedyś na stałe tu wrócę? Dobrze, aby i wtedy tętniło tu życie – kończy.

Autor: Marek Szymaniak (ur. 1988) – dziennikarz i reporter. Publikował m.in. w „Dużym Formacie”, „Piśmie” i magazynie „Spider’s Web+”. Twórca podcastu o pracy Pracownia. Laureat nagrody za reportaż prasowy przyznawanej przez jury Festiwalu Wrażliwego, zwycięzca konkursu dla dziennikarzy „Pióro odpowiedzialności” oraz zdobywca drugiej nagrody w konkursie „Twarze ubóstwa” im. Bartosza Mioduszewskiego. Dwukrotnie znalazł się w finale konkursu stypendialnego Fundacji „Herodot” im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz trzykrotnie w finale Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej, m.in. za debiutancką książkę Urobieni. Jego druga książka Zapaść otrzymała nominację do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz w konkursie Grand Press na reporterską książkę roku.