Wszystkie reportaże

4 kwietnia 2023

Nawet dla jednego dziecka warto

reportaże

Pewnego razu zrobiliśmy zajęcia, ale przyszło tylko dwoje dzieci. Koleżanka powiedziała: tak mało? Może odwołajmy? A ja mówię: nie możemy! Robimy dla dwojga. Dziś odwołamy tej dwójce, to jutro nikt nie przyjdzie. Nawet, gdyby przyszło jedno, to warto. Niech chociaż ono skorzysta. Może temu jednemu będzie w życiu łatwiej. To chyba wystarczająca motywacja?

Szczawne to niewielka wieś w Bieszczadach. Bliżej stąd do przejścia granicznego ze Słowacją w Radoszycach niż do Sanoka. Dojechać tu nie jest łatwo, szczególnie zimą. Kiedy sypnie śnieg, a sypie często i gęsto, prowadzące do wsi kręte dogi stają się stanowią trudną przeprawę. Choć, szczególnie zimą, codzienność wymaga tu poświęceń, mieszka tu blisko 400 osób. To jedna z tych miejscowości, z których raczej się wyjeżdża niż do nich wraca. Jednak są wyjątki. Przeciwny kierunek obrała Joanna Witkowska, która kilkanaście lat temu przeprowadziła się tu za mężem z Lubelszczyzny.

Kiedy na początku lutego spotykamy się w Ośrodku Kultury i Bibliotece Publicznej w Szczawnem trwa śnieżyca. W zaledwie kilka godzin przybywa kilkadziesiąt centymetrów mokrego i ciężkiego białego puchu. Znajdujący się przed budynkiem podjazd odśnieża mężczyzna. Wytrwale walczy z żywiołem. Ale jego zrezygnowana mina wskazuje jedno. Przeczuwa , że jego wysiłek, niczym u Syzyfa, pójdzie na marne.

– Życie tu nie jest łatwe – mówi na dzień dobry Joanna Witkowska. – Wiele osób po krótkim urlopie latem marzy o tym, aby rzucić wszystko i przenieść się w Bieszczady. Zawsze im mówię: najpierw zapraszam tu zimą – uśmiecha się gorzko i parzy gorącą kawę.

Siadamy na piętrze budynku, który poza ośrodkiem kultury i biblioteką od 2018 roku mieści też Pracownię Orange. Dawniej biblioteka mieściła się w niewielkim, starym budynku kilkaset metrów dalej. Joanna Witkowska wspomina, że warunki były tam ekstremalne. Nie było bieżącej wody, toalety. Były za to myszy, a nawet nietoperze.

– Tutaj mieściła się malutka szkoła podstawowa i świetlica. Ale w szkole z roku na rok było mniej dzieci. Najpierw okrojono ją do 6 klas, potem do 4, a jak zostało tylko 10 uczniów, to całkiem zlikwidowano . Przeniesiono nas po remoncie w 2013 roku.  opowiada i dodaje, że w nowym budynku na piętrze było niezagospodarowane wówczas miejsce.  – Przypadek sprawił, że koleżanka, obecnie dyrektor wspierającego nas Gminnego Ośrodka Kultury  w Komańczy  zauważyła, że trwa nabór na Pracownię Orange, która mogłaby tę lukę wypełnić. Postanowiliśmy spróbować, choć czasu było bardzo mało – dodaje.

Najpierw trzeba było zaangażować lokalne stowarzyszenie, co udało się dzięki otwartości sołtysa i mieszkańców. Kolejnym wyzwaniem było napisanie i wysłanie wniosku.

– Siedzieliśmy nad tym do wieczora. Nabór był do północy. Próbujemy wysłać i nie działa. Problem z internetem. Próbujemy raz, drugi, kolejny i nic. Ciągle się zawieszało. Wtedy kolega z grupy inicjatywnej mówi: wezmę do domu i tam wyślę. To była nasza ostatnia szansa. Przed północą przysłał SMSa: poszło!

Kilka tygodni później okazało się, że Szczawne przeszło do kolejnego etapu i zaczęło się internetowe głosowanie. Pracownię Orange wygrywały te miejscowości, na które oddano najwięcej e-mailowych głosów.

– Trzeba było mobilizować mieszkańców, bo jak my, malutka wieś, mamy rywalizować z kilkunastotysięcznymi miastami? Wydawało się, że nie mamy szans, że nas więksi przebiją ilościowo. Prosiliśmy ludzi, aby każdy codziennie głosował. Tak samo w szkołach: by uczniowie na informatyce poświęcili chwilę i oddali głos – mówi Joanna Witkowska i dodaje, że niektórzy, aby zagłosować przychodzili do ośrodka, bo w domu nie mają komputera ani internetu.

Ogromny wysiłek się opłacił. Szczawne zajęło 8. miejsce z wynikiem ponad 14 tysięcy głosów. Wyprzedziło 16 tysięczny Nowogard, czy 15 tysięczną Złotoryję[1]. – A jaka to była radość! Takie krzyki i piski, jak u małych dzieci. Aż panie z gospodyń wiejskich przybiegły zapytać co się stało – wspomina z uśmiechem Witkowska.

Miejsce spotkań

Kilka tygodni później niewykorzystana przestrzeń zamieniła się w multimedialną świetlicę. Dziś wypełniają ją stanowiska z komputerowe i krawieckie, dzięki którym można z jednej strony rozwijać cyfrowe a z drugiej manualne umiejętności. Mieszkańcy, szczególnie ci najmłodsi, mogą też poprzez zabawę poznawać jak działa druk 3D, a dzięki zestawom robotów z wykorzystaniem układów Micro:bit –  meandry elektroniki.

– Sprzęt to jedno, ale to przede wszystkim miejsce spotkań, tworzenia i rozwijania umiejętności. Kreatywna przestrzeń dla wszystkich mieszkańców – tłumaczy Witkowska i wyjaśnia, że oferta jest dostosowana do potrzeb osób w różnym wieku.

 – Realizowaliśmy różne projekty; ,,Smart Senior”, kursy lutowania, drukowania 3D, nasza młodzież poznała również podstawy programowania Python i microbity, a najmłodsi uwielbiają nasze Photony. Nie zapominamy również o rozrywce i integracji, organizując przeróżne warsztaty np. fotograficzne, rozwijające pasje naszych mieszkańców. Te warsztaty z fotografii otworkowej prowadzone przez Pawła z Fundacji 5Medium to był hit. Grupa miała być tylko 10 osobowa, ale chętnych było kilkukrotnie więcej. – Jak dzieci przyszły, to nie mogliśmy wygonić – mówi.

Zorganizowanych szkoleń czy akcji było zresztą dużo więcej. Jedną z ważniejszych był happening przeciwko hejtowi w internecie. Na balustradzie Ośrodka Kultury zawiązano wielką pomarańczową sznurówkę, która szybko zaczęła budzić ciekawość mieszkańców. Niektórzy przychodzili zapytać: co to ma oznaczać i symbolizować? A była to zapowiedź andrzejkowego happeningu pod hasłem #jestnaswiecej, który promował walkę z hejtem w sieci. Uświadamiał też, że choć hejterzy są zwykle bardzo głośni, to są w mniejszości. Wyjaśniał też, że trzeba reagować na wszelkie przejawy hejtu, bo kiedy większość będzie decydowała o tym, jak wygląda wspólna internetowa przestrzeń, to z pewnością stanie się ona miejscem przyjaznym dla wszystkich użytkowników.

– Bardzo się stresowałam – przyznaje Joanna Witkowska. – Musiałam przemówić do mikrofonu i wszystkim wytłumaczyć, o co chodzi, ale udało się. Ludziom się spodobało. Każdy uczestnik akcji otrzymywał pomarańczowe sznurówki, potem wrzucali do sieci zdjęcia, że wplątują je we włosy albo robią opaskę na nadgarstku, niektórzy normalnie, zakładali do obuwia. Przekaz poszedł w świat, choć początkowo wydawało mi się to trudne – dodaje.

Ale codzienne życie mieszkańców pobudzają mniejsze, może mniej widowiskowe akcje. To one pozwalają się rozwijać. Uczą, a czasem po prostu dają wspólną rozrywkę budując wspólnotę.

– Co robimy? – powtarza moje pytanie  Joanna Witkowska i na krótko się zamyśla. – Tego jest tyle. Cała masa projektów. Od haftu, przez słomkarstwo, filcowanie, robienie witraży, lepienia z gliny aż po pisanie ikon czy po prostu granie w gry i planszówki. Ale najbardziej uwielbiam, jak robimy coś z niczego. Wcinamy, kleimy, malujemy. Tworzymy! To daje frajdę dzieciakom, a oferta naprawdę jest bogata. Kto chce ten korzysta – dodaje.

Regularnie odbywają się też zajęcia dla seniorów. Starsi uczą się podstaw obsługi komputera, internetu, ale też robienia i obróbki zdjęć. Dowiadują się też, jak przez internet zapłacić rachunki czy zrobić zakupy. Od niedawna prężnie działa też sekcja szyjąca w makerspace w Pracowni Orange.

– We wsi żyje wiele starszych osób, niektórzy nie mają nikogo, bo dzieci wyjechały i czasem tylko odwiedzają. Spotykamy się i szyjemy na zmianę. W końcu każda ma coś do przerobienia albo uszycia dla wnuków. A przy tym pijemy herbatkę, kawkę, ktoś ciasto przyniesie. Pogadamy, jak w domu – opowiada z zapałem Witkowska, która ciągle ma głowę nowych pomysłów. – Ale bywa, że czasem już nie wiem, co zrobić. Jak coś ugryźć. Wtedy z pomocą przychodzą inni prowadzący z platformy Pracowni Orange. Dzielą się pomysłami na zajęcia czy szkolenia. Zawsze podpowiedzą coś nowego. Zresztą ja też podrzucam. Wzajemnie się inspirujemy, a ja muszę działać, mieć dobrą ofertę, bo ja tu nie mam szkoły. Nie ma tak, że przyprowadzam sobie klasę dzieciaków i już jest frekwencja. Ja muszę o tych ludzi zawalczyć, jak nie będzie nic ciekawego, to nie przyjdą.

Choć w okolicy nie ma wielkiej alternatywy, to do aktywności trzeba zachęcać. Pokazywać, że działania w Pracowni Orange czy szerzej w Ośrodku Kultury i Bibliotece, bo na co dzień nie sposób ich rozdzielić, są atrakcyjne i ciekawe. Bez nich młodzież nie miałaby zbyt wielu możliwości spędzania w okolicy czasu w efektywny sposób. Gdyby więc tych instytucji, które na co dzień za sprawą Witkowskiej tworzą całość, nie było, prawdopodobnie wybrałyby bierność.

– Nasze dzieci, a nie ma ich tak wiele, to raczej garstka, chodzą do szkoły do Rzepedzi, ale popołudnia spędzają w domu. Bez nas te dzieciaki nie miałyby dostępu do tych wszystkich zajęć i warsztatów. My jesteśmy dostępni także po popołudniu. Gdyby nas nie było, to ta młodzież nie miałaby gdzie pójść – mówi Joanna Witkowska i dodaje, że w okolicznych miejscowościach gminy są biblioteki, ale siłą rzeczy nie mogą oferować tego, co na wyciągnięcie ręki dostępne jest w Szczawnem. – Mogą z dziećmi poczytać, poukładać puzzle, pograć w gry planszowe, ale nie mają robotów, które wchodzą z nimi w interakcję, śpiewają, reagują na dotyk. Nie mówię, że to coś gorszego, ale po prostu inne, z nowego świata.

Doskonale obrazuje to scena, do której doszło, kiedy w Szczawnem stacjonowała ekipa filmowa kręcąca serial „Wataha”. Dzieci były akurat świeżo po zajęciach z druku 3D, ale były ciekawe jak powstaje serial. Chodziły z bliska przyglądać się produkcji filmowej.

– A ja byłam z nimi. Jeden z aktorów zapytał mnie, a co te dzieciaki tak biegają? Nie mają co robić? Bałwany lepią? Znudziła im się zabawa patykami? Odpowiedziałam: nie proszę pana, właśnie są po zajęciach z druku 3D. Był zdziwiony, że my, tutaj na końcu świata, w tych biednych Bieszczadach mamy takie rzeczy. A więc potrafimy zaskoczyć nawet warszawiaków – opowiada z dumą Witkowska, ale przyznaje, że obsługa nowego, technologicznego sprzętu początkowo wcale nie przychodziła jej łatwo. – Mówiąc krótko: czarna magia, ale znalazłam wśród mieszkańców pomocników, z którymi razem daliśmy radę. Trzeba tylko poprosić właściwych ludzi. To też buduję wspólnotę, bo pokazuje, ze możemy na siebie liczyć.

Młodzież jak magnesem przyciąga się technologiami, konsolą do gier i luźniejszą atmosferą, której nie ma w szkole. Tam jest nauka, u nas jest czas wolny. Nie trzeba być cicho, nie ma dyscypliny. Można chipsy zjeść i nikt nie krzyczy. Atmosfera jest inna, więc i nowa wiedza przez zabawę wchodzi do głowy łatwiej. – Doceniają to. Nieraz od rodziców słyszałam podziękowania i gratulacje, że tak świetnie działamy i tyle się u nas dzieje – mówi Witkowska, ale dodaje, że ten magnes ma też niespodziewanie pozytywny wpływ na czytelnictwo. – Samą książką trudno przyciągnąć, ale kiedy już tu są, to czytają. Za każdym razem, kiedy odbywają się warsztaty, a z reguły to jest czwartek, to mamy kumulację wypożyczeń książek. Wypożyczają dzieciaki, ale i rodzice. W statystykach widać to jak na dłoni, a więc jedno wpływa pozytywnie na drugie.

Zresztą rola rodziców jest tutaj kluczowa. Problemem są duże odległości i brak transportu. Dzieci mogą dotrzeć na zajęcia czy po prostu razem spędzić czas, właściwie tylko wtedy, gdy samochodem przywiozą ich rodzice. Domy są rozrzucone po okolicy. Brakuje chodników. Już samo pokonanie pieszo kilku czy kilkunastu kilometrów wydaje się zbyt dużą barierą. Ale do tego dodać trzeba jeszcze niełatwe okoliczności. Trasa „na piechotę” w obie strony pochłaniałaby kilka godzin. Wędrówka odbywałaby się poboczem, wśród jeżdżących aut. Do tego w ciemnościach, bo jesienią i zimą zmrok przychodzi wcześniej. Całość brzmi więc zbyt niebezpiecznie. Nierealne, aby jakikolwiek rodzic puścił swoje dziecko w takich warunkach.

Naturalnym wyjściem wydaje się transport publiczny. Ale w tej okolicy ogranicza się on do autobusów, które kursują tylko rano i popołudniu dowożąc uczniów do szkoły. A prywatnych busów praktycznie nie ma, bo nikomu się nie opłaca. I tak wracamy do punktu wyjścia, czyli rodziców.

– Zostają tylko oni – mówi Joanna Witkowska a kiedy dopytuję o widoczne za oknem Pracowni tory kolejowe, które się po drugiej stronie ulicy, odpowiada. – Tak, pociąg jeździ, ale tylko latem dla turystów. Na co dzień każdy musi liczyć na siebie. Jest tak, że albo rodzicom zechce się przywieźć do nas dzieci a potem je odebrać albo tego nie zrobi i dziecko nie skorzysta. Tak że jak nie masz auta, to siedzisz w domu. Na inną opcję nie ma szans. Nic innego nie jeździ regularnie w takich godzinach, aby dziecko mogło do nas przyjechać po szkole i wieczorem samodzielnie wrócić – dodaje.

Podcinanie skrzydeł

Wykluczenie transportowe to problem nie tylko mieszkańców Szczawnego, ale wielu mniejszych miejscowości i wsi. Z raportu Klubu Jagiellońskiego wynika, że prawie 14 milionów Polaków mieszka w gminach, w których nie ma zorganizowanego transportu publicznego[2]. W efekcie w wielu miejscach bez własnego auta nie można dostać się do pracy, lekarza, urzędu. Trudno też załatwić jakąkolwiek inną potrzebę, choćby rozrywkową. Najbardziej poszkodowaną grupą są osoby bezrobotne oraz kobiety w wieku przedemerytalnym i emerytalnym. Ale na tej sytuacji tracą też mężczyźni, którzy zwykle stają się kierowcami dla swojej rodziny. Wszędzie muszą wozić żony i dzieci, a cały plan dnia podporządkowany jest temu, by wszystkich odwieźć i przywieźć. Traci też młodzież, która ze względu na godziny odjazdu autobusów nie może uczestniczyć w zajęciach pozalekcyjnych[3]. A dalszą edukację wybiera nie pod kątem zainteresowań czy aspiracji, lecz możliwości dojazdowych. To podcinanie dzieciom skrzydeł, bo brak komunikacji odbiera im możliwości i zamyka marzenia choćby o nauce w konkretnej szkole, jeśli nie ma jak do niej dojechać.  

– Na szczęście wielu rodzicom się chce. Inwestują swój czas po pracy w rozwój dzieci, ale oczywiście nie wszystkim. Zresztą wystarczy, że rodzice pracują popołudniu a np. mają jeden samochód czy muszą zająć się domowymi obowiązkami i już dziecko odpada. Mamy trochę takich przypadków – przyznaje Witkowska i dodaje, że to problemy, o których zapewne nawet nie myślą mieszkańcy większych miast. – Na wiosce tak to wygląda. W mieście jest łatwiej, bo jest komunikacja miejska. Większe dziecko wsiada w autobus i tyle. A tutaj? Szkoda, że przez taki problem niektórych tyle omija.

A ominąć może faktycznie sporo, bo spotkania w Pracowni z jednej strony uczą współpracy, życia społecznego, dojrzałości emocjonalnej, odpowiedzialności za wspólną przestrzeń. Pozwalają zbudować przyjaźnie, które kontynuowane są w dalszym życiu. Z drugiej pozwalają nabyć konkretnych umiejętności od programowania, przez obsługę robotów i komputerów, po szycie czy lutowanie.

– Dzieci są wdzięczne. Często nie mogą doczekać się kolejnych zajęć. A jak przychodzą, do rzucają się na szyję. Nic tak nie mobilizuje, jak opinia, że to były najlepsze warsztaty w życiu. Czasem aż łezka w oku się zakręci – przyznaje wzruszona Joanna.

Pracownia Orange wiele dała też samej Joannie. Nauczyła ją chociażby nie przejmować się porażkami. Przygotowanie każdego projektu zajęć czy warsztatów, to ogrom dodatkowej i, co ważne, niepłatnej pracy. A nie każdy kończy się sukcesem; świetną frekwencją czy gratulacjami.

– Nikt nie wie, ile to wymaga wysiłku, ale mnie też nie zależy na poklasku. Robię to dla dzieci. I tak Pracownia jest takim moim dzieckiem, przy którym jest dużo pracy, które wymaga dużo, także prywatnego wolnego czasu, ale ja to dziecko kocham. I nie poddaję się nawet jak coś nie wyjdzie, choć na początku bardzo się martwiłam, że może to, co zrobiłam się nie spodoba albo czy w ogóle ktoś na to przyjdzie – mówi Joanna i dodaje, że wyjaśni mi to na przykładzie. 

– Pewnego razu zrobiliśmy zajęcia, ale przyszło tylko dwoje dzieci. Koleżanka powiedziała: tak mało? Może odwołajmy? A ja mówię: nie możemy! Robimy dla dwojga. Dziś odwołamy tej dwójce, to jutro nikt nie przyjdzie. Wiec robimy!  Bo każde dziecko jest ważne. Nawet, gdyby przyszło samo, to warto robić zajęcia nawet dla tego jednego. Niech chociaż ono skorzysta. Może temu jednemu będzie w życiu łatwiej. To chyba wystarczająca motywacja?

[1] https://www.obiektywna.pl/grodzisk-mazowiecki/kozerki-z-pracownia-orange

[2] https://regiony.rp.pl/transport/art17644071-wykluczeni-z-zycia-przez-lata

[3] https://wyborcza.biz/biznes/7,156481,24716255,zycie-bez-pks-u-ludzie-mysla-ze-transport-publiczny-jest.html

Autor: Marek Szymaniak (ur. 1988) – dziennikarz i reporter. Publikował m.in. w „Dużym Formacie”, „Piśmie” i magazynie „Spider’s Web+”. Twórca podcastu o pracy Pracownia. Laureat nagrody za reportaż prasowy przyznawanej przez jury Festiwalu Wrażliwego, zwycięzca konkursu dla dziennikarzy „Pióro odpowiedzialności” oraz zdobywca drugiej nagrody w konkursie „Twarze ubóstwa” im. Bartosza Mioduszewskiego. Dwukrotnie znalazł się w finale konkursu stypendialnego Fundacji „Herodot” im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz trzykrotnie w finale Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej, m.in. za debiutancką książkę Urobieni. Jego druga książka Zapaść otrzymała nominację do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz w konkursie Grand Press na reporterską książkę roku.